Opowiem Wam historię chłopca, który nie wierzy w siebie. I który od wielu lat robi dużo, by być kimś wartościowym i potrzebnym światu. Chłopiec ten zwalczył wrodzoną nieśmiałość przez dziennikarstwo, a dysleksje i dysortografię – dzięki pisaniu książek. Dziś ma ponad 30 lat i powoli przestaje czuć się głupi…
Nareszcie!!!
To ten dzień – PREMIERA mojej NAJWAŻNIEJSZEJ KSIĄŻKI.
Kiedy po raz pierwszy zaświtał mi w głowie pomysł napisania książki popularnonaukowej, przez moje ciało przeszedł dreszcz ekscytacji. „Tak, to byłoby coś”, „przecież tym się interesujesz”, „w końcu najbardziej zależy ci na poznaniu i zrozumieniu świata!” – mówiłem sam sobie. Ale po chwili przypomniały mi się szkolne świadectwa. Ostatni pasek? W podstawówce. Średnia 3,2 w gimnazjum. Liceum? Z historii świetny, natomiast fizyka i chemia – czy ja cokolwiek z tego kumam? Zdecydowanie musiałem się przespać z tematem – nie byłem na niego gotowy.
3 lata temu coś drgnęło. „Ej, jestem naprawdę dobry w rozmowach z ludźmi” – dotarło do mnie. „Niektórzy twierdzą nawet, że robię najlepsze wywiady w tym kraju. Może więc wykorzystam tę umiejętność i dam czytelnikom coś naprawdę wartościowego? Znajdę wybitnych naukowców i porozmawiam z nimi, o tym, jak w przyszłości może wyglądać świat? Najlepiej niech to będą polscy naukowcy! Wszyscy gadają, że mamy kryzys w oświacie, że kiedyś byli Kopernik, Rejewski, Skłodowska-Curie, a dziś… Nieprawda! Mamy ludzi w SpaceX, w NASA, wykładających na Harvardzie i MIT”. Zapalony tą ideą zadzwoniłem do najlepszego polskiego wydawnictwa. „Wiemy na co cię stać, a koncepcja wydaje się interesująca” – usłyszałem. Podniecenie rosło. Z tym że na tamten moment miałem do zrealizowania inne projekty.
Wydałem „Zrozumieć boks”, napisaliśmy książkę z Asią Jędrzejczyk i z Krzyśkiem Kozakiem. Te bestsellery zapewniły mi względny finansowy komfort. „To już czas” – postanowiłem. I jeszcze promując „Za drinem drin” zacząłem przygotowywać się do największego wyzwania w moim życiu. Jadąc na koncert TDF-a czytałem „Wehikuł czasu” Herberta Wellsa. Nadrobiłem też Lema, Huxleya, Orwella, Goldinga czy Swifta. Byłem ciekaw, jakie wizje przyszłości kreślili ludzie obdarzeni olbrzymią wyobraźnią i wrażliwością. Na bazie ich przemyśleń stworzyłem skrypt, który przesłałem wydawnictwu. Góra była zachwycona – bez głosowania podjęto decyzję, że podpisujemy umowę na książkę.
W skrypcie znajdowała się lista potencjalnych rozmówców. Jak powstała? Przede wszystkim musiałem wyszczególnić główne dyscypliny naukowe. Aby je wyłuskać, przewertowałem programy uczelni wyższych. W ten sposób podzieliłem „Świat naszych dzieci” na 13 działów. W każdym z nich zamierzałem zmieścić około dziesięciu podrozdziałów. „Postaram się znaleźć w nich odpowiedzi na pytania najbardziej intrygujące ludzkość” – kombinowałem. Tylko, jakie to kwestie? Część wypisałem z głowy: „czy wynajdziemy lekarstwo na raka?”, „czy epidemie staną się codziennością?”, „kiedy trzecia wojna światowa?”, „co z życiem w kosmosie?”. Ale większość była wynikiem moich kilkumiesięcznych poszukiwań.
Jak wyglądały? W skrócie: kupiłem i pożyczyłem mnóstwo książek, odkurzyłem zalegające na półce tytuły naukowe, odpaliłem Google oraz Youtube. Szkielet książki spisałem na jednej kartce. W kolejnych tygodniach zabierałem ją na spotkania z wytypowanymi ludźmi nauki. Znajomym powtarzałem, że tu jest cała książka, trzeba jeszcze „tylko” ją napisać.
Gdy już zebrałem ponad 2 tysiące stron notatek i około 40 godzin nagrań, na 3 miesiące odciąłem się od świata. Nie korzystałem z mediów społecznościowych, nie oglądałem wiadomości, a z domu wychodziłem wyłącznie po zakupy.
Sprostałem wyzwaniu, napisałem książkę, z której byłem dumny i… wszystko zaczęło się psuć. Sytuacja na rynku stała się bardzo nieprzyjazna dla literatury faktu, musieliśmy przełożyć premierę. Z wielu stron docierało do mnie, że tak naprawdę nikt na tę książkę nie czeka, że nikt nie wie, kim jestem i że niby dlaczego ktoś miałby kupić mądrości „jakiegoś tam Kęski”, zamiast Bartosiaka czy Harariego? „Nie jestem i nigdy nie byłem naukowcem, ale jestem dobrym obserwatorem, potrafię pisać i całkiem sprawnie łączę fakty” – tłumaczyłem sobie. „Prawdziwymi autorytetami są moi rozmówcy, którzy realnie rządzili państwem (prezydent Kwaśniewski), są pionierami w swojej dziedzinie (prof. Siemionow), wykładają na najbardziej prestiżowych uczelniach (prof. Przegalińska), mają liczący się głos w debacie międzynarodowej (prof. Malinowski), czy „własnoręcznie” konstruują statki kosmiczne (dr inż. Chmielewski)”. Moja pewność siebie jednak gasła. Znów czułem się jak dziecko, w którym nikt nigdy nie widział geniusza. Ba! Chyba nigdy w dzieciństwie nie usłyszałem, że jestem zdolny! Na tle klasy, rodziny. A nawet jeśli: nie ma szans, i tak bym w to nie uwierzył.
Ale dziś czuję się świetnie. Wiecie dlaczego? Bo doprowadziłem do końca to, na czym tak mi zależało. Bo w swojej „głupocie” dostrzegam ogromną chęć poszukiwania prawdy, w braku fachowości – świeże spojrzenie. Co z tego, że lepiej znam się na sporcie, niż na nauce? Zrobiłem to, co czułem. Napisałem zajebistą książkę, dzięki której spojrzałem na świat zupełnie inaczej. I która pozwoli mi zupełnie inaczej na tym świecie żyć.
Jacy będziemy? To wciąż zależy od nas.